vlepka sprawa
2004-11-18
 | Czas spędzony w środkach
komunikacji miejskiej często przekracza granicę, po której znaleźć
można tylko narastającą nudę. W takich sytuacjach sięgamy po
książkę, gazetę lub zerkamy do gazety sąsiada. Jeśli jednak żadnej z
tych rzeczy ani my ani sąsiad nie mamy pod ręką, sytuacja staje się
bardziej dokuczliwa. Oczy szukające jakiegoś ciekawego obiektu na
którym mogłyby się zaczepić wędrują od naszych współpasażerów,
poprzez widok za oknem aż po wnętrze pojazdu. Właśnie z tego
masowego zjawiska skorzystała pewna grupka ludzi, która na miejsce
demonstrowania swoich dzieł wybrała miejsca codziennie, mimowolnie
omiatane wzrokiem przechodniów - autobusy, tramwaje, przystanki,
wagony metra, słupy, latarnie...
Dziełami tymi są niewielkie, samoprzylepne karteczki o wymiarach
mniej więcej 2 cm kwadratowych. Tematyka jest różna, ale najczęściej
pojawiające się motywy to społeczeństwo, polityka, problemy życia
codziennego. Nie brakuje dowcipnych komiksów, rysunków, które czasem
obejmują tematem hermetyczny dla odbiorców świat autora. Widać, że
problemy vlepkarzy często wiążą się z samym miejscem ich
prezentacji- niejednokrotnie spotkać można takie, które w formie
nekrologu wyrażają nieutulony żal po zlikwidowaniu linii
autobusowej, lub też w zabawny sposób podkreślają niepunktualność
pojazdów. Nieodzownym elementem, a raczej bohaterem jest kontroler
biletów ze stałymi atrybutami: biletem i kasownikiem. Tego typu
obrazki wywołują uśmiech na twarzy pasażera, który doskonale wie co
to znaczy czekać ponadprogramowe dziesięć minut na przystanku. Coraz
częściej spotyka się karteczki, których temat nie jest zamaskowany
aluzją. Treść jest wyrażona wprost słowami i barwami klubów
sportowych. Prawdziwi vlepkarze w dosadnych słowach odcinają się od
tego typu twórczości i podkreślają, że dobra vlepka to dzieło
sztuki. Sztuki miejskiej.
Część jest wykonywana ręcznie, część na komputerze. Żeby
jeden typ obrazka rozkleić w wielu miejscach, trzeba zrobić kopie.
Powielanie i drukowanie vlepek wiąże się z kosztami. Tak więc
dochodzimy do wspólnej cechy artystów - notorycznego braku kasy
(większość idzie na materiały). Drugą z łączących vlepkarzy cech
jest zamiłowanie do wklejania swoich pomysłów zminimalizowanych do
karteczki. A trzecią... Właściwie na tym kończą się podobieństwa.
Vlepki to nie subkultura, tu każdy może być inny. Może wyglądać
inaczej, słuchać różnej muzyki, mieć inne przekonania. Jednak
zasada jest taka, że vlepkarze łączą się w grupki, razem dyskutują o
swoich pomysłach, atakują tramwaje, czasem jeżdżą razem na wakacje,
spędzają razem czas. Agro, wklejający swoje pomysły we Wrocławiu
zapytany czy jest coś charakterystycznego, coś, po czym da się ich
poznać, odpowiada „Vlepki to czyste pole, jesteś nierozpoznawalny w
tłumie”. Dodaje, że faktycznie to co łączy wszystkich to „brak kasy,
wszystko wydajemy na vlepki”.
Każdy etap powstawania dzieł jest wciągający. Wciągające jest
obmyślanie i projektowanie, wykonywanie a także umieszczanie. Z tym
ostatnim wiąże się też odrobina ryzyka i adrenaliny.
Umieszczanie jakichkolwiek ogłoszeń czy naklejek bez zgody
władz miasta jest zabronione. Trzeba wiec wklejać szybko, sprawnie i
co najważniejsze - widocznie. Nie można oczywiście podpisywać się
swoim imieniem i nazwiskiem - najczęściej vlepki są albo anonimowe,
albo autorzy figurują pod nickami lub adresami mailowymi. Trudno
mówić tu o sławie, ale na pewno dobrze jest kiedy pasażerowie
kojarzą charakterystyczne rysunki z danym twórcą.
Obecną formę tej sztuki powiązać można, choć bardzo
ostrożnie, z działaniem Małego Sabotażu podczas Drugiej Wojny
Światowej. Rozpowszechniane były wtedy propagandowe treści w postaci
napisów, naklejek, skreśleń, zamazań w symbolicznych miejscach lub
też na murach. Idea, choć w zupełnie innej sprawie, powróciła po
wielu latach. Obecnie spełnia inne cele, propagowana jest przez
innych ludzi i przeznaczona dla innych odbiorców. Nie można jednak
nie zauważyć podobieństw. Vlepki pojawiły się na większą
skalę mniej więcej w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych.
Obecnie spotyka się je coraz rzadziej. Niestety od
vlepkarzy bardziej aktywni okazali się w tym momencie kibice klubów
sportowych, których to naklejki spotkać można o wiele częściej. A
może kierowcy, sami będąc entuzjastami sportu, zrywają tego typu
napisy rzadziej?
Janka
Pomianowska |